
Tytuł tego tekstu przeraża, a może jednak zastanawia? Będzie nieco tl;dr, ale zanim przejdę do wpisu, to się też nieco wytłumaczę. Czasami prowadzę bardzo dziwne rozmowy internetowe, w których padają pewne pomysły i z nich rodzą się dziwne teksty. Pod koniec września rozmawiałam sobie z Ag o popkulturze, gotowaniu obiadu i moich dziwnych wyborach muzycznych. Ja się pochwaliłam tym, że oglądam Sacred Games, i że Saif Ali Khan wygląda zupełnie inaczej, jakoś grubiej, niż jak go pamiętam z tych wszystkich Bollywoodzkich produkcji. Na co Ag zadała mi pytanie: Jak to sie stało, że się przerzuciłaś z Bollywood na dramy?
I w zasadzie nie ma na to sensownej odpowiedzi, bo tak się po prostu stało. Ale i tak zarzuciłam ją słowotokiem, o tym, jak to moja fascynacja kulturą/popkulturą azjatycką sięga daleko w czasie i w różne rejony południowo-wschodniej Azji. Opowiadając o moim dziwnym pociągu do egzotycznego, rzuciłam nieco mniej poważnym pytaniem: Mam napisać o tym notkę? Dostałam bardzo budująca odpowiedź: Cały cykl!
No i jestem właśnie w tym miejscu, gdzie będę opowiadać o moich fascynacjach i ciekawostkach z nim związanych. Planuję w tym cyklu 3 teksty, w których zapuszczę się w sentymentalna podróż po filmach i serialach, które stworzyły mnie taką, jaką jestem — dziwną.
Chińskie bajki
Czyli coś, co jest chyba naturalne dla ludzi w moim wieku (jeśli urodziłeś się gdzieś na przełomie lat 80 i 90, to wiesz o czym mówię). Telewizja kablowa dotarła do domów, a dzięki niej na telewizorach zagościła Polonia 1 i jej “chińskie bajki”. To taki czas, kiedy oglądało się anime, nie wiedząc, że ogląda się anime. I obok takich klasyków jak Yattaman, Kapitan Tsubasa czy Królestwo Kalendarza, pamiętam Sally czarodziejkę, Bię czarownicę, dziwne anime z małym chłopcem o imieniu Gigi, kilka innych magical girls, Generała Daimosa i pewnie dużo dużo więcej.

I była w tym jakaś magia. Dosłownie, bo Polonia 1 miała 3 lub 4 anime z czarodziejkami, ale też w przenośni, bo te japońskie animacje z włoskim dubbingiem przyciągały jak magnes. Twierdzę, że to dało mi jakieś dziwne zalążki obsesyjnego pochłaniania popkultury azjatyckiej, kiedy nawet nie byłam jeszcze świadoma, co mnie czeka w przyszłości. Jest to jednak okres dość mglisty, bo od tamtego czasu minęło miliony lat (świetlnych) i pewnie jednym z powodów, dla których oglądałam te seriale animowane był fakt, że po prostu tam były.
I w ogóle się tego nie wstydzę. A nawet w jakiś pokrętny sposób jestem z tego dumna. I pewnie jakbym puściłam sobie teraz Yattamana, to bym oglądała z wypiekami i wielką paczka chipsów.
Czarodziejka z Księżyca
Jak się okazuje, Sailor Moon pojawiła się na Polsacie kiedy ja miałam ledwie 9 lat. I to w zasadzie mogłoby się zgadzać, bo Usagi/Bunny darła się tam od zawsze (w telewizornii w sensie). Pamiętam dokładnie, że nowe odcinku pojawiały się o godzinie 15 (a może to była 15:30?) i czasami z trudem przechwytywałam pilota od telewizora. Oczywiście nie miałam jeszcze pojęcia, że to co oglądam z takim uwielbieniem, to anime – oświecenie przyszło nieco później.
Do Usagi i spółki mam wielki sentyment i wielbię do tej pory. Dużo dużo później udało mi się przeczytać całą mangę, i będąc dorosłą kobietą obejrzałam wszystkie odcinki starego animi – zdaje się, że to było w momencie kiedy pojawiło się to nowe Sailor Moon Crystal i złapała mnie fala sentymentu. I mała anegdotka związana z tą rocznicową produkcją – jakoś nie przypadła mi ona do gustu, głownie przez bardzo niechlujne rysowanie. Ponoć od 3 sezonu kreska bardzo się poprawiła, a sam serial jest wierny mandze, to nadal mam problem, żeby nadrobić. Może dnia pewnego. (Tak zupełnie na marginesie, obejrzałam live action wersję czarodziejek, taką z pluszowa Luną. Ale o tym wspomnę też przy innej okazji, w innej części wspomnień.)

Ale już wtedy wiedziałam, że nie jestem zwyczajna i oglądam coś, ci innym nie koniecznie się podoba. Moja siostra patrzyła na mnie z pewnym odcieniem żenady (jest 4 lata starsza, miała prawo już nie oglądać “bajek”), podobnie jak moja rok młodsza kuzynka. O dziwo, zrozumienie w rodzinie znalazłam w innej kuzynce, 4 lata młodszej, z która do tej pory dzielę miłość do czytania i oglądania dziwnych rzeczy (tak mi się wydaje).
Jednak to, co wydaje mi się ważne, to fakt, że dokonywałam specyficznych wyborów popkulturowych już od najmłodszych lat. I to w dodatku wtedy, gdy dana rzecz nie była jeszcze modna.
RTL7 / tvnsiedem i czas Kawaii
Problem jest taki, że ja nie potrafię w mojej pamięci odnaleźć odpowiedzi, co było pierwsze. Czy ja najpierw oglądałam Dragon Ball na RLT7 (wydaje mi się, że jeszcze to się tak nazywało), czy najpierw zaczęłam kupować Kawaii. Ale na pewno chodziłam do gimnazjum, bo jedna z dziwnych historii poznawania innych mangowych ludzi wiąże się z zajęciami pozalekcyjnymi właśnie w szkole.
Tutaj zdarzyła się też bardzo ważna rzecz w moim życiu, dowiedziałam się co to jest manga i anime. Zupełnie przypadkiem, i może całe szczęście? Do mojej klatki w zwykłym szary bloku, wprowadziła się nowa koleżanka. Od słowa do słowa, ona rzuca hasło “manga” ja wielkie oczy, ona, że Czarodziejka z księżyca, ja że uwielbiam, no i wpadłam. Nie było odwrotu, łyknęłam dziwnego bakcyla i wkręciłam się na maksa. Tylko problem pojawił się, bo to nie było dla mnie dostępne, i mogłam korzystać (by oglądać) z dobrodziejstw stacji telewizyjnych, a o mangach mogłam poczytać w Kawaii.
Na magazyn, który właśnie powstaje z grobu, musiałam polować – nie była ro superpopularna gazetka jak Bravo, Popcorn czy TeleTydzień — i mam mgliste wrażenie, że odkładałam drobniaki, żeby sobie ją móc kupić. I nie oszukujmy się, nawet go nie czytałam w całości (mam ten problem też teraz, z kupowaną za miliony monet Nową Fantastyką), to jednak było to pewnym oknem na świat dla mnie i nawet próbowałam mieć mangowego penpala dzięki magicznej skrzynce pocztowej w Kawaii. Jedna z tych znajomości nawet się długo utrzymała, a potem ją popsułam.
Faktem było to, że zostałam oświecona. I pragnęłam znać ludzi podobnych do mnie. I to ten moment, kiedy wracamy do historii z gimnazjum, kiedy dziwnym zrządzeniem losu okazało się, że córka mojej nauczycielki też czyta mangi i nawet udało mi się ją poznać — znajomość aż tak długo nie przetrwała i z perspektywy czasu stwierdzam, że musiałam się wydawać nieco toksyczna. Na swoją obronę mam fakt, że byłam bardzo młoda i zupełnie niedoświadczona życiowo.

Oczywiście otoczenie nie rozumiało wtedy mojej obsesyjnej fascynacji japońską animacją, za to podobały im się moje rysunki (tak! rysowałam w mangowym stylu, a raczej kopiowałam z wyczuciem) i w liceum moje koleżanki zostały obdarowane obrazkami w szkle, niektórym towarzyszył wiersz mojego autorstwa (miałam taki epizod w życiu, i nawet dostałam za niego nagrodę w konkursie poetyckim). Nawet taka nieco osamotniona, w tym wszystkim co kochałam, czułam się wyjątkowa, a to przecież najważniejsze.
Co do anime na RTL7, ja bardzo miło wspominam Łowcę dusz (Senkai-den hōshin engi) i oczywiście takie klasyki jak Magiczni Wojownicy (Slayers) i Wojowniczki z Krainy Marzeń (Magic Knight Rayearth) — tak, polskie tłumaczenia tytułów są nieziemskie i pominę je milczeniem. I ja nawet nie robię tego specjalnie, kiedy wybieram sobie fantastyczne historie, z czarodziejkami, królestwami, rycerzami i książętami. Bo wszystko co fantastyczne, jest lepsze. Jakoś do Rycerzy Zodiaku się nigdy nie przekonałam, ale oglądałam kilka odcinków. Podobnie jak zdarzało mi się oglądać Pokemony na Polsacie (i Digimony na stacji, której nazwy nie pamiętam; jestem prawie pewna, że to też anime).
Mangowa dorosłość
Bo to jest tak, że w jakiś mało logiczny sposób, mój Mąż czasami wznieca ten ogień mangowej miłości. Tak na nowo. I nagle się okazuje, że oglądam kolejny raz Ghost in the Shell (pierwszy raz oglądałam mając pewnie 12 lat, nagrane na kasetę VHS z emisji na Canal +; przy okazji ciekawostka, bo stacja emitowała też serię Records of Lodoss Wars, ale C+ było w moim domu zakodowane…) albo towarzysze mu w rewatchu Berserk (swoją drogą stary jak świat, bo pamiętam artykuł o nim w Kawaii) czy Full Metal Alchemist.
W dorosłym życiu przeczytałam całego Naruto (teraz czytam sobie Boruto, czyli taką niby kontynuacje, bo jestem dziwna), obejrzałam spory wielki kawał animie. Gdzieś tam zahaczyłam o Attack on Titan i netflixowa Castlevanię.

Jestem też taką mała fanką Studia Ghibli i filmów Miyazakiego, chociaż nie widziałam ich wszystkich. Zaczęłam od Mononoke Hime, które też pożyczyłam dawno temu na kasecie VHS. A taki Hauru no ugoku shiro uwielbiam do tego stopnia, że przeczytałam cała trylogię Diany Wynne Jones — mówię tutaj o Ruchomym zamku Howla, bo tak brzmi poprawny tytuł, i boli mnie to, że nikt nigdy w Polsce nie sprawdził materiału źródłowego i nie skonfrontował angielskiej pisowni z pisownią japońską.
Kilka słów podsumowania
Moja długa historia z mangą i animę, to nawet nie zmieściła się tu w połowie. Kiedyś czytywałam bardzo dużo nieoficjalnych tłumaczeń, bo to było jedyne dla mnie dostępne źródło. Nie wspomniałam nawet o pożyczanych przeze mnie tomikach X od CLAMPa, nie wspomniałam o próbach obejrzenia (też czytania wydanych w Polsce w zeszytach!) i zrozumienia fenomenu Neon Genesis Evangelion (który chyba ma jakiś kolejny projekt z odcinaniem kuponów), czy tez próby zaprzyjaźnienia się z mangowa grupą ludzi w moim mieście (uważam, że oni byli bardziej dziwni niż ja, a to już wyczyn chyba).
Mangę i anime darzę wielkim sentymentem, i gdybym świadomie w końcu nie odkryła tej japońskiej sztuki komiksowej, to chyba nie byłabym dziś takim ziemniakiem, jakim jestem. A ja lubię być ziemniakiem.
Jeśli nie nastąpi apokalipsa, to dryga część tej podróży sentymentalnej już w kolejny piątek. So stay tuned!
Też oglądałam Sailor Moon, choć akurat ze względu na brak dostępu (zwłaszcza do tytułów opisywanych w Kawaii), nie złapałam bakcyla wtedy. Dopiero niedawno (znaczy jakieś 10 lat temu) znów zaczęłam oglądać anime – całkiem sporo, bo wiele serii jest lepszych niż to, co oferuje zachodnia kultura.
Fakt, dostępność byłą niewielka, ale jak już udało się coś zdobyć o dobrych ludzi, to radość była podwójna 😀