Czwarty, ostatni gościnny tekst na preptober. Na pożegnanie mam dla Was kilka słów od tajemniczej hevs, która się raczej do NaNoWriMo nie przygotowuje, stąd też przewrotny tytuł wpisu.
Pisarzy — a już na pewno tych biorących udział w NaNo — dzieli się na planerów (planujących), pantsterów (improwizujących) i plantsterów (czyli tych, którzy niby coś planują, ale tak naprawdę to chyba nie). Sama zakwalifikowałabym się do tej ostatniej kategorii, choć to tylko autodiagnoza. I z racji przynależności do tej przewrotnej grupy chciałam w miesiącu przygotowań napisać parę słów o tym, jak to w preptoberze nie biorę udziału.
Żeby rozwikłać logikę stojącą za takim systemem pracy musimy rozważyć kilka kwestii. Jednią z nich jest podejście do pisania jako takiego, ale drugą — cykl „przygotowań” do NaNo. W tym roku zmierzę się z listopadowym wyzwaniem po raz jedenasty, z czego przegrałam tylko raz, w roku 2010, kiedy nie bardzo miałam w ogóle pojęcie, co to jest to NaNo a także jak wiele słów to jest te pięćdziesiąt tysięcy (wcześniej liczyłam wszystko w znakach) oraz — co bardzo ważne — jakiego rodzaju twórcą jestem i czego potrzebuję, by odnieść sukces. To jedna z rzeczy, których nauczyło mnie NaNo i uważam to za bardzo dobre ćwiczenie dla każdego — nawet jeśli podejmie wyzwanie tylko raz.
System przygotowań, który stosuję narodził się samoistnie i naturalnie w roku 2013 i od tamtej pory — odpukać — mnie jeszcze nie zawiódł. Pomysły na nowe NaNo pojawiają się w mojej głowie zwykle w okolicy maja. Czasem na początku, czasem już w czerwcu, ale raczej nie później. To tylko jakiś drobiazg, jedna myśl, idea, kawałek świata, imię bohatera. W tym roku miało być takie, hm, mitologiczne fantasy, z bohaterką pożerającą ludzi, którzy sięgnęli po boską moc. I niewidomy bohater, który widzi prawdziwą naturę rzeczy, a wszystko to w jakiejś szkole dla magicznych x-menów. I żeby było jasne, bo to bardzo ważne — te pomysły to nie więcej niż te dwa zdania, które napisałam. Jakieś ogólne poczucie klimatu. Piosenka. Ilustracja. Tyle.
Taki majowy pomysł gdzieś zapisuję, czy to w bujo, czy na luźnej kartce. I tam go zostawiam w spokoju. Od czasu do czasu moje myśli do niego wracają (np. natrafię znowu na jakąś pasującą piosenkę lub ilustrację). W ten sposób do ekipy dołączyły zombie, a wszystko zostało okraszone Esperanto, bo mam głupkowate poczucie humoru. Jak Esperanto — to i Suno Brilas, na razie nie więcej niż jego olśniewające imię.
Sierpień to moment, w którym wypada wymyślić trochę więcej, trochę konkretniej. Może jednak dowiedzieć się, kim jest ten cały Suno Brilas. Kim są pozostali, jaka tam właściwie by miała być intryga. Głównie jakieś ogólne założenia konstrukcji świata i konstrukcji samej powieści.
I znowu wszystko trafia do zamrażarki, aż nieoczekiwanie, zaskakująco i znienacka wyskakuje zza rogu wrzesień. Wrzesień to miesiąc fabuły (fuj). Koniec uników, pora wyciągnąć starą dobrą tabele struktury powieści (wg K. Weiland) i wpisać w nią bardzo ogólne hasła w rodzaju „bohaterowie się spotykają”, „X rusza do miasta” czy „konfrontacja”. To kluczowe elementy fabuły, wydarzenia, które nie tylko są niezbędne, ale przede wszystkim ważne jest ich umiejscowienie względem pozostałych, równie ważnych. Należy tylko pamiętać, że to wciąż są takie ogólne hasła, nie więcej niż zdania, słowa na papierze. W żadnym wypadku nie zaczynam się nad nimi za mocno zastanawiać.
Kiedy już mam moją tabelę — a to dość gwałtowny proces, w tym roku zmienił mi się chociażby główny bohater, większość intrygi, temat, klimat i kochanek bohaterki, pojawiła się polityka, technologia i całkiem poważny dramat, słowem, w niewielkim stopniu przypomina to powieść, która przyszła mi do głowy w maju — składam ją ładnie na pół i chowam. I nie zajrzę do niej przed ostatnim tygodniem października, kiedy już mam pewność, że kompletnie zapomniałam co w niej jest.
Dlaczego?
Otóż dlatego, że dla mnie pisanie (jako fizyczny akt spisywania historii) zawsze musi jednocześnie być wymyślaniem. Kreacja to ta część, którą lubię. Spisywanie tego, co mam już od dawna w głowie to droga przez mękę, cierpienie i ból, nie wspominając o nudzie — które w dodatku dają koszmarny efekt nadający się i tak do śmieci.
To dlatego moje wstępne pomysły i moje plany są bardzo ogólnej natury i celowo ich nie zgłębiam. To dlatego staram się jak najmniej myśleć o powieści, którą zamierzam napisać. To dlatego nie biorę udziału w Preptoberze.
Niewiadome są jak tlen, niezbędne do jarania.
Żeby jednak ten płomień za bardzo się nie rozszalał, muszę dokonać strategicznej wycinki — stąd ogólne plany, ta mapa skreślona kilkoma cienkimi kreskami, która ogranicza moje pomysły, przypomina mi, co już mam napisane, a co musi się wydarzyć znacznie później. Jeśli jednak mam wpisaną w tabelę konfrontację, zwykle nie wiem, kto ją wygra. To dlatego w połowie powieści o magicznym mesjaszu, rzeczony mesjasz okazuje się uczulony na magię. To dlatego nazywam się plantsterem.
Coś planuję i coś zaplanować muszę. Ale jednocześnie na myśl o szczegółowym outlinie dostaję spazmów.
Zdecydowałam się na napisanie tego tekstu dla osób takich jak ja — żeby pokazać, że istnieje trzecia droga. A pewnie i jeszcze kilka innych. Że każdy powinien znaleźć taki sposób pracy nad tekstem jaki mu odpowiada, bo szczegółowy plan może okazać się źródłem porażki w NaNo, tak samo jak próba zrobienia wszystkiego na pałę. Nie chodzi o to, że mój sposób jest najlepszy. Jest najlepszy dla mnie. Warto eksperymentować i warto też nie trzymać się rygorystycznie sposobów, które działają dla innych. Może potrzebujesz kilku ogólnych pomysłów. Może kompletnie pustego umysłu, by wraz z wybiciem północy 1 listopada rzucić się tekst jak dzik na żołędzie. A może bez szczegółowego streszczenia na piętnaście stron ani rusz.
Preptober jest super ale bywa też zabójczy 😉 Bawcie się bezpiecznie.
Polecane linki:
- silva hevsum to blog, na którym hevs dzieli się swoimi ciętymi recenzjami.