Ten tekst (to cudne pisarskie marudzenie) miał się pojawić w piątek, bo i piątek był granicą 1 tygodnia NaNoWriMo. Ale go nie było, bo go zwyczajnie nie napisałam. Tak w skrócie, to ja niewiele napisałam. Ale po kolei.
Jak co roku, 31 października trafiłam na wirtualny kick-off (tym razem byłam prawie do końca) i jak co roku nie byłam gotowa z planem powieści — a miało być inaczej. Ale jak to ja, nie zrażam się takimi drobnostkami, bo i tak pracuję 1 listopada (urocza emigracja), więc do samego NaNoWriMo podchodzę bez większej spiny. Tylko jak tu zacząć coś pisać, jak nie ma ani fabuły, ani chociażby bohaterów?
Dzień pierwszy
Muszę przyznać, że moja powieść mnie zaskoczyła. Bo jak ja jej nie czułam cały czas po angielsku, jak myślałam o niej po polsku, jak mi się nie kleiły nazwy własne, i jak już byłam przekonana, że napiszę ją po polsku, bo nie mam wyjścia, to stało się coś strasznego. Usiadłam po ciężkim dniu w pracy i zaczęłam pisać ten prolog po angielsku. I chyba zawdzięczam ten cud pisarski moim wyborom czytelniczym, bo końcówkę października spędziłam z Circe (stay tunned, będzie pseudo-recenzja na blogu). Mój mózg złapał jakiś taki mityczny styl pisania i poszło. Oczywiście zakładam, że ten tekst nadal najeżony błędami gramatycznymi jak dobra kasza skwarkami, ale coś tam się z tego wynurzyło. I jest to dla mnie powód do domy, jako takiej.
Na koniec dnia, chociaż miałam ledwie pól normy (884 słowa), to mogłam skakać z radości. Bo zwyczajnie ZACZĘŁAM. I to nie w swoim języku, a wydaje mi się, że zdania wyszły czasami całkiem sensowne. Daje kawałek cytaty, ale bardzo proszę nie poprawiać błędów jak są, bo ja wiem, że to nawet koło doskonałości nie stało.
It was in time, when gods were more happy and more mischievous then ever. A time, when people were happy and naive in some wicked way, that only gods will know and understand. And The Land was green, full of fruits. You can say life was easy and people thought that as well. So of course, they lived like there was no death and pain, like noting can ever happen to them.
But gods were watching them, walk with them, dine with them and learn about them. They didn’t feel like gods, so it is understandable they got mad at some point. If you are a god you want power and glory, and splendour, and love and fear from your people. But what happens, if people don’t think you are a god? There are no gifts, no rites in your name, no golden pedestals, not even one small sacrifice… So gods did what they are good at. They found a way, like they always do. A very wicked way, so everyone can fear them, and praise them for their power and glory. They made a new god, a new goddess to be specific. And it was a spectacular day indeed.
Dni od 2 do 7
Tu już było gorzej, totalny spadek formy. Tłumaczę sobie, że za dużo pracy (mimo weekendu 2 i 3 listopada, ale zaliczyłam bardzo udaną imprezę urodzinową i lekkiego kaca, więc jestem usprawiedliwiona), trochę choroby i nieistniejący mózg. A sam fakt, że pisze po angielsku, spowalnia mój proces twórczy. Bo ja to bardziej dłubię, niż puszczam moje dziwne słowotoki w opisach.
Większość dni pisałam po to, żeby pisać każdego dnia i uzbierać wszystkie odznaki na stronie. Moja średnia to nieco powyżej 300 słów dziennie – koszmarek pisarza.
Ale jakoś się tym nie zrażam, bo jak mówię, nie celuję w 50k (mało wykonalne w moim przypadku), celuje w jakieś 20-25k. To i tak będzie dwa razy tyle, co zazwyczaj udaje mi się napisać podczas jakiejkolwiek edycji NaNoWriMo.
Efekt? Pierwszy tydzień skończyłam na oszałamiającej liczbie 2652 słów. Może kolejny będzie lepszy.
To śmieszne pól w tytule, to tylko fakt, że późno napisałam ten tekst. W piątek powinno pojawić się normalne sprawozdanie z drugiego tygodnia.
Masz rację, najważniejsze, że ZACZĘŁAŚ!
Mam nadzieje skończyć 1st draft koło marca 😀