Jestem ziemniakiem, i nie boję się tego mówić głośno. A jak jest się zwykłą bulwą, to czasami nawet niezwykłe rzeczy wychodzą jak wczorajsza zdechła frytka…
Nie planowałam tego wpisu. Nie planowałam też podsumowania Campa (i nadal nie planuję, bo ten wpis nim nie jest). Planowałam jedną rzecz, szczególnie w kwietniu – planowałam pisać. Bo ten rok miał być dla mnie, dla pisania, dla odbijania się od dna. A ten kwietniowy Camp, to miała być taka moja trampolina właśnie. Nie wyszło.
Kryzys jak nic. A najgorsze w tym wszystkim, że taki świadomy swojego istnienia, który podważą moje możliwości, i zdolność tworzenia dobrych historii.
Bo poprawiłam opowiadanie, okej, mikro-opowiadanie/obrazek literacki. I byłam taka dumna, i chciałam się zboostować, więc uznałam, że pochwalę się światu. I wtedy świat mnie zdeptał. Przyznaje, że Fortunteller nigdy nie był czymś zjawiskowym, to nie było arcydzieło – ja jednak liczyłam na jakieś dobre rady w stylu “popraw ten akapit”, “tutaj coś nie bangla, może rozwiń?”, a nie “wywal do kosza i nie próbuj drugi raz”. No i usiadłam i zapłakałam. Yh… no nie tak, nie zapłakałam – usiadłam, popatrzyłam, pomyślałam i przyznałam rację. I był to niezwykle smutny moment w moim ziemniaczanym życiu.
Bo czy ja faktycznie potrafię pisać? Omamić czytelnika pięknymi słowami? Gdzie się podziały te wszystkie historie, które chciałam opowiedzieć? Czemu moi bohaterowie stali się nijacy? Co poszło po drodze nie tak?
I wzdycham, bo to już drugi tekst, w którym coś poszło nie tak. Kolejny do rozebrania na czynniki pierwsze i napisania na nowo. Ale o ile Śmierć Alfonsa była solidnym opowiadaniem (bo to było zdecydowanie dłuższe i ma już 2 wersje, z których muszę miksować), tak Fortunteller to taka mała opowiastka, w której boję się grzebać. Bo mam wyrwać serce czy wątrobę, żeby wyrosły mu rączki i nóżki?
Moje rozgrzebane teksty i pourywane pomysły mogłabym porozdawać innym piszącym – może ktoś by coś skleił. Bo mam na wyciągniecie internetu ludzi, którzy wyciskają z siebie ostatnie poty (niczym Remigiusz M.), żeby powysyłać teksty na konkursy i do magazynów, poprawiają enty raz ten sam tekst, żeby nic mu nie brakowało i… momentami zazdroszczę. Bo mi to gdzieś ucieka. Mój Wen chyba został w Polsce, kiedy ja pakowałam walizki na moją emigrację.
Czuję się dziwnie. Świadomy kryzys nie jest przyjemny, bo jak się odkrywa swoje słabości, to boli podwójnie. Ale wyrzucenie ich z siebie pomaga i porządkuje myśli.
Próbuję się pocieszać i tłumaczyć, że zwyczajnie wyszłam z wprawy, taka samo jak z pisania recenzji i artykułów co mają ręce, nogi i sens. Taki polglishowy analfabetyzm wtórny, który przyplątał się przy okazji mojej emigracji. Ale to nadal nie pomaga w kryzysie pisarzyny (bo przecież nie pisarza). Bo jak piszę, jak ja nie piszę? Nawet mój blog to czasami worek z nieuczesanymi myślami, z tekstami bez sensu i wypocinami nastolatki. Dumam nad tym wszystkim i zastanawiam się nad sobą i moim pisaniem. Bo może ja sobie tylko tak wmawiam, że potrafię, że jestem wspaniała i wyjątkowa – jak tłumy wszystkich innych wyjątkowych…
A z mojego kryzysu mam dwa wyjścia. Bramka numer jeden – olać wszystko i już nigdy nic nie pisać; bramka numer dwa – wyczyścić te nieudane ziemniaczane pisanie, i zacząć zupełnie od nowa, na czysto, jako słodki batat. I ja już wiem, że się łatwo nie poddam, puknę się w czoło, odbędę ze sobą poważną rozmowę w lustrze i napisze jeszcze lepsza historię o kiepskiej wróżce (jak tylko rozwieszę pranie, ugotuję obiad i wyprasuję Mężowi stos koszul do pracy).
Mam jeszcze sporo Twoich postów do nadrobienia, ale ten właśnie pojawił się w skrzynce i wymaga odpowiedzi niejako “natychmiast”.
Po pierwsze, szczęka mi opadła. Kiedy betuję opowiadanie, nie jestem delikatna – mówię wprost, co nie działa, co brzmi głupio itd. Bez owijania w bawełnę, bo nie mam na to czasu. (Żeby nie było, jak coś jest dobre, to chwalę.) Jednak NIGDY, PRZENIGDY mi się nie zdarzyło powiedzieć “wywal i nie pisz więcej”. “Poprawiaj”, “pisz od nowa”, “przemyśl jeszcze raz”, “to nie działa, napisz coś innego” – owszem. Ale “nie pisz więcej”?!
Ktokolwiek Ci to powiedział, choćby autorytetem był nie wiem jakim, poślij go na drzewo. Jeśli to beta – nigdy więcej z tą osobą nie pracuj. Jeśli to losowy człowiek z internetu – olej. (Bo tacy zawsze się trafią.)
I nie ma znaczenia, że przyznałaś rację – czemu? Sugestii, żeby nie pisać więcej? Chyba raczej doszłaś do wniosku, że tekst nie był gotowy, by się nim dzielić “ze światem”.
Może nie potrafisz pisać. Może musisz się jeszcze sporo nauczyć. Od tego są ćwiczenia i regularne pisanie, od tego są bety i… betowanie dla innych. (Łatwiej łapać cudze błędy i na nich się uczyć.)
Może nigdy nie będziesz pisać jak jeden z wielkich i uznanych pisarzy. Ja wiem, że prawdpodobnie nie będę. W niczym, a już najbardziej w pisaniu, mi to nie przeszkadza. Piszę, bo chcę, bo mam historie do opowiedzenia, bo wiem, że mogę pisać “dobrze” jeśli wystarczająco długo będę pracować nad tekstem.
Wiem też, że pewne teksty napiszę i wyrzucę, bo po prostu nie wyjdą i szkoda marnować na nie czasu – ale to doświadczenie z kilkudziesięciu innych, poprawianych do upadłego tekstów, a nie kryzys, bo komuś się tekst nie spodobał.
A jak zazdrościsz tym wszystkim ludziom, co siedzą i poprawiają teksty, to siadaj i poprawiaj też. To nie jest coś specjalnego, co oni mają, a Ty nie. 🙂
To nie jest tak, że oni (i ja) nie mają kryzysów. Ale kryzysy nie są do przeżywania, bo nic z tego nie wynika. Kryzysy najlepiej zignorować i pracować dalej. Tekst jest zły? Poprawię. Albo napiszę lepszy. Dlaczego? Bo CHCĘ PISAĆ. (Ewentualnie zrobić sobie przerwę i pomarnować trochę czasu na coś przyjemnego – ale jak nie piszesz regularnie, to nie powinnam tego doradzać.)
Więc pytanie nie jest, czy piszesz źle czy dobrze, tylko – czy chcesz pisać i pisać lepiej i lepiej?
Jeśli tak, to nie zwalaj na świat, kryzysy, brak weny (bo to jeden z mitów), tylko siadaj i pisz. A jeśli ucieka Ci czas, to pora się przyjrzeć – gdzie go marnujesz albo co jest ważniejsze od pisania. I zacząć albo pracować nad dyscypliną, żeby na to pisanie czas wygospodarować, albo przyznać, że oglądanie kotów na YT jest tym, czym chcesz zapełnić swój czas wolny. (Nic w tym złego, jeśli sprawia Ci to przyjemność – a świadomy wybór pomaga w pozbyciu się poczucia winy. 😉 )
Więc… chcesz pisać czy nie? 🙂
To nie tak, że ktoś mi powiedział wprost “nie pisz więcej” – tak wiem, czasami przesadzam i jestem mocno emocjonalna, ale potrzebowałam z siebie wyrzucić. Cała ja.
No i jakbym nie chciała pisać, to bym się jak głupia bulwa nie zadręczała. Bo tak w sobie wewnętrznie poczułam, jakby komentarz do tego jednego utworu był komentarzem do całej mojej pisaniny – i to już mnie zabolało. No i się jednak go nie spodziewałam.
Masz rację w tym co piszesz, ja wiem, że to jakaś moja paranoja. Ale jak już opisałam mój kryzys, to mogę sobie na niego popatrzeć z boku i wyciągnąć wnioski. Wypróżniłam się mentalnie, to chyba znajdę miejsce na pozytywną energię (czy coś takiego).
Więc tak, chce pisać!
ps. nie oglądam kotów na YT 😀
Wiesz, ktoś coś Ci musiał powiedzieć. Nawet krótkie “to jest złe” bez wyjaśnienia dlaczego i jak nie jest dobrym komentarzem (bo beta reader powinien jednak wyjaśnić) – chyba, że mowa o “czytelniku końcowym”, wtedy “nie podobało mi się” jest zrozumiałe, ale to zupełnie inna sprawa.
Ale piszesz też, że sama sobie dodałaś interpretację – że to komentarz do całego Twojego pisania. Czyli właściwie sama sobie ten kryzys spowodowałaś. Nie zrozum mnie źle: rozumiem jak to działa (nawet z własnego doświadczenia), po prostu pokazuję, że problem nie jest w tym, jak piszesz, a jak reagujesz. Mam wrażenie, że sama o tym wiesz – a jednak, napisałaś taką a nie inną notkę na bloga, więc masz odpowiedź. 😛
Ja też kotów na YT nie oglądam, ale potrzebowałam jakiegoś neutralnego przykładu. 😉
Ponoć przyznanie się do czegoś przed samym sobą, to już połowa sukcesu na drodze do poprawy. Czy jakoś tak to szło.
Marnuję czas na roztrząsanie jednego komentarza (który był bardzo rozwinięty i miał uzasadnienie do wszystkiego, co nie zmienia faktu, że był bardzo na nie dla pomysłu, stylu, struktury i kota), zamiast pisać zwyczajnie. Za chwilę też uznam, że zmarnowałam czas na napisanie tego posta 😀
Ale Twoja szczerość jest nawet dopingująca, albo ja już wszystko sobie przetrawiłam 😉 Stawiam, ze obie te rzeczy na raz.
Wybrałabym trzecią opcję – nie kasuj, nie rezygnuj, ale schowaj pomysł, tekst, ideę na lepszy czas. I wtedy dopiero zaczynaj od nowa.
Mnie ten Camp znowu przerósł. Mam w głowie kolejne epizody swojej historii, ale nie mam ich kiedy zapisać. Roboty za dużo, do tego uganianie się za mieszkaniem i załatwianie mnóstwa papierkowych spraw – to po prostu mnie totalnie przerasta. Nie czytam nic, nie piszę nic, niewiele śpię i ogólnie czuję, że łapie mnie kryzys.
A w listopadzie z pewnością nie będzie lepiej, bo u mnie listopad to jeden z najbardziej zajętych miesiąców roku. Dupa.
Czuję się zagubiona zwyczajnie w tym moim pisaniu. Czego niestety nie widać w moim poście, bo go pisałam za bardzo na żywioł. Ale ładujecie mnie pozytywnie – i Ty, i Melfka -więc chyba jest coś pozytywnego w tej mojej szalonej i emocjonalnej “tragedii ziemniaka” 😀