Miałam już kilka pomysłów na ten tekst; sporo obaw i wahania, czy w ogóle powinnam pisać. Koniec końców, w 3 dniu izolacji, kiedy Mąż był świadkiem mojego małego szaleństwa, doszłam do wniosku, że muszę gdzieś dać ujście moim emocjom. A raczej opowiedzieć, co dzieje się w mojej głowie.
Ostatni raz wyszłam z domu w sobotę, na szybką wyprawę do apteki, wykupić zaległą receptę zanim będzie to bardzo trudne. Ostatni raz w pracy byłam w środę tydzień temu, i był to niezwykle pusty dzień. Prawie całe biuro przeniosło się już na pracę zdalną i nie miałam nawet z kim porozmawiać w czasie tych ośmiu godzin.
Mój oficjalny tytuł to office administrator. W praktyce jestem recepcjonistką. Od tygodnia pracuję z domu. I będąc szczerą, zupełnie mi to nie wychodzi. To jakiś stan surrealistyczny, mało idealny pod wieloma względami. Bo jeśli ktoś sobie zada pytanie: jak recepcjonistka może pracować z domu?, to mam wrażenie, że odpowiedzią będzie śmiech. Ale nie chcę pisać o tym aspekcie życia, chce się skupić na moim życiu “po pracy” i jego braku.
Przez większość dnia nie czuję się w pracy. Wstaję dosłownie pół godziny przez startem, czasami nie mam czasu, żeby się ogarnąć i zjeść śniadanie (bo wraz ze startem mojej pracy o 8 ląduję na rozmowie online, całe szczęście bez video). Nie czuję tego momentu, w którym “poszłam do pracy”, przez co też nie czuje tego momentu, gdy “wróciłam z pracy” i zaczyna się mój czas wolny.
A wszystko przez to, że moje biuro, moja recepcja, jest tam gdzie moje zwyczajowe miejsce na pisanie i planowanie rzeczy. Spędzanie 15 godzin w jednym miejscu, w jednym fotelu, jest bardzo niezdrowe psychicznie. Pomijam już to jak bardzo niezdrowe dla mojego biednego kręgosłupa. Wiem to po tygodniu.
Dorzucę do tego fakt, że moje zajęcia, bez tej interakcji w pracy z ludźmi, są niezwykle nudne. Przeplatam je jakąś samo-nauką, ale nadal są to długie, nudne i samotne dni.
Koniec końców, okazało się bardzo szybko, że to całe pracowanie z domu namieszało mi w głowie. Ostatnio miałam tak wiele planów, bardzo pisarskich planów, i nie potrafię się za nic twórczego zabrać. Nawet ten tekst kosztuje mnie bardzo dużo samozaparcia i szukania w domu miejsc w pewien sposób dziewiczych, które nie przytłoczą mnie sobą i pozwolą na wylanie z siebie tego dziwnego stanu umysłu. Nic nie jest łatwe i przyjemne.
Więc uciekam. Próbuję mieć mój czas wolny w innym miejscu, z dala od biurka. Piszę leżąc lub siedząc w łóżku, zwijając się na sofie, kładąc laptopa na kolana — byle uciec od “stanowiska pracy”. I mimo tej ucieczki, zmuszam się do pisania. dokładnie teraz, kiedy wklepuję te słowa w klawiaturę laptopa, owinięta w mój koc z rękawami, pod romantyczną poświatą z mojej lampy do czytania. I staram się odnaleźć sens i jakąś pokrzywioną logikę tworzenia.
Już nawet nie czytam. Kolejna ceglasta Le Guin leży i czeka na lepszy czas, zatrzymałam się gdzieś po 30 stronie tego kolosa. A przecież miałam przeczytać w marcu większą część Sześciu światów Hain… Totalny stan zawieszenia. Noszę też ze sobą mojego małego Kindelka, ale prawie go nie otwieram. Sprawdzam tylko czy mogę kupić jakiegoś nowego ebooka w promocji, bo przecież teraz tyle czasu na czytanie, w końcu nawet po zakupy nie chodzę… Jakimś cudem zmusiłam się do przeczytania w tym tygodniu kilku opowiadań z nanoFantazji 2.0 — będzie co opowiadać w podsumowaniu marca i kwietnia…
Jest piątek (gdy to czytasz), ale dni mi się mylą i stają się jednym — a to dopiero pierwszy tydzień. Czas odmierzam posiłkami, które jeszcze muszę w trakcie pracy jakoś przygotować. I znów granica praca≠dom się zaciera. Stwierdzam, że chyba nie mogłabym prowadzić sobie biznesu z domu, bo szybko bym zbankrutowała (albo pod presją życia nauczyłabym się czegokolwiek).
Mam nadzieje, że jestem w tej dziwnej fazie docierania się z zaistniałą sytuacją, że za tydzień na tyle się to unormuje, że zacznę lepiej planować ten cały czas, który mam dla siebie. Z dnia na dzień okazuje się też, że to moje pracowanie z domu to w zasadzie też nie jest pewne, i nie zdziwię się jak “będę potrzebna” w biurze, żeby samotnie spędzać moje 8 godzin na recepcji odbierając telefony widmo.
W kwietniu jest też CampNaNoWriMo, na który się zdecydowałam, bo mnie znów podpuścili. Tym razem mój cel to napisanie planu powieści, zupełnie nowej w dodatku. Nowej dla ludzi, bo ja o niej myślałam już od dawna. Więcej o tym w podsumowaniu pisarskim, które zaplanowane jest na przyszły piątek.
I to chyba tyle tej historii z życia na emigracji. Można ją podsumować stwierdzeniem, że tak bardzo mi się nie chce. Ale trzymajmy się wszyscy ciepło! W tym miejscu powinnam wskazać miejsca, gdzie częściej się odzywam, ale tego nie robię, bo głownie pracuje. Więc zamiast tego, może chcecie postawić koleżance Ag kawę?
Patrząc na Małża powiedziałabym, że ważne jest nie pracowanie od-do, ale wykonanie zadań przeznaczonych na cały dzień. A czy zrobisz je o 9 rano czy 9 wieczorem to mniej ważne, ważne by potem pokazać, że zadanie zostało odhaczone. Nie wiem, czy ta rada coś pomaga…
I ty lepiej zbieraj własne kawy 😀
Charakter moich obowiązków mi na to nie pozwala.
Co do kawy, to pomyślę 😉