Zwierzenie dnia: mam problemy z kręgosłupem (moje dyski nie lubią swojego domu i wpychają się na siłę w inne, przy okazji atakują nerw kulszowy) już jakieś 12 lat. I zazwyczaj sobie radzę, ale tym tygodniu moja noga postanowiła się popsuć. Ten styczeń 2018 i tak jest do dupy, więc uznała, że chce urlop czy coś. Też jej się należy, w końcu utrzymuje mnie w pozycji stojącej w pracy. Uznałam więc, że powinnam jej i sobie pomóc, i pójść do lekarza…
To taki przerywnik, mój angielski post jest tutaj i opisał w nich zupełnie inny aspekt mojej choroby życia.
Moje doświadczenie ze służbą zdrowia w Anglii jest małe i negatywne. Bardzo negatywne. Np. potrzebowałam aż 3 wizyt u lekarza pierwszego kontaktu (GP – general practitioner), żeby dostać skierowanie do ginekologa (bo tutaj to specjalista), a potem czekałam 4 miesiące w kolejce na wizytę (a potem po ok 1-2 miesięcy na kolejną). Ale bardziej absurdalne było dostanie od tegoż lekarza adnotacji w karcie “poor English skills” – cóż, ja jego indyjskiego/pakistańskiego akcentu też nie rozumiałam, ale nie poprosiłam o tłumacza…
Innym razem, gdy uszkodziłam moje biedne plecy w pracy (na własne życzenie trochę, ale to już inna historia), i czołgałam się ze łzami w oczach do toalety, bo tak bolało, to od lekarza w Anglii usłyszałam “it’s just a muscle”. Mięśnie tak nie bolą i nie zginają człowieka w pół – tak z mojego doświadczenia wynika.
Ale dzisiejsza historia jest dużo ciekawsza, bo opowiada o absurdalnym systemie.
Noga popsuła mi się wczoraj (w poniedziałek), tak bez powodu – nie przypominam sobie nic, co bym zrobiła, by to się stało. Wiec jeszcze z pracy, ukrywając się w szatni, dzwonię do przychodni. Zapisy są od 8 rano i według legendy, trzeba być szybkim, żeby się załapać na appointment z GP. Jak dla mnie 8.20 to wystarczająco szybko, szkoda tylko, że linia zajęta i rozłącza po 3 sygnałach. Cóż, jestem w pracy, nie mogę siedzieć “w toalecie” zbyt długo. Godzina 9, mam przerwę, wcisnę się do tego lekarza jakoś. Nie. Nie ma miejsc, proszę zadzwonić jutro rano… WTF? Myślę sobie, okej, idę do biura agencji i biorę wolne na kolejny dzień, bo muszę chyba wisieć na słuchawce.
Nastaje wtorek. Decyduję się na szaleńczą wyprawę na drugi koniec miasta (bo jak się przeprowadziłam, to nie zmieniłam przychodni, bo po co?), żeby wepchnąć się na recepcje przed 8 i załapać się na wizytę. Jestem druga. Pani w okienku “I’m sorry, we don’t have any free bookings” Ale że co?!
Oczywiście za chwilę się dowiaduję, że lekarz jest od 8 do 10 (chyba wszyscy) na telefonie i zraz do mnie zadzwoni sprawdzić co mi jest. Zatem system działa tak, żeby lekarz powiedział ci przez telefon, że nic ci nie jest, i kup se paracetamol człowieku. Bo tu wszystko leczy się paracetamolem i ibuprofenem. Koniec.
Jakimś cudem lekarz ustalił mi godzinę wizyty – bo zadzwonił minutę po rozmowie z panią w okienku. Jakimś cudem lekarz był kompetentny i zbadał moje niedziałające członki ( w sensie nogę moją smutną, co jest przemęczona i tak jakby jej nie czuję). Jestem w szoku.
Więc tak: wstałam o 6, żeby kuśtykając i jadąc autobusem dostać się na 8 do przychodni, gdzie pani w okienku praktycznie odesłała mnie z kwitkiem, po to, żeby za minute zadzwonił do mnie lekarz (może z domu, ale hej, ja byłam w przychodni!) i po usłyszeniu co mi jest, ciężkim westchnieniu wpisał mnie na wizytę za 3 godziny – wróciłam do domu, zjadłam śniadanie, pojechałam znów do przychodni i cudem dostałam w niej pomoc, a moja wizyta miała opóźnienie tylko 5 minut (bo to takie normalne wejść do lekarza tak 30 minut po czasie).
Zatem angielski absurd na dziś: umówienie się na wizytę u lekarza w Anglii to jak wygranie zawodów w rzucie buraka – nie wiadomo czy istnieje i czy jest możliwe, ale niektórzy twierdza, że się da. Plus jest taki, że w aptece płaci się za receptę, nie za leki, więc zawsze tyle samo niezależnie od ilości paczek z chemią na karteczce.
A to widzę że uroki zapisów i kolejki niczym w polskim NFZ… Ech. Ale dzień nie jest wcale taki zmarnowany, dwie notki napisałaś, kimchi prawie zrobione, w sumie jest całkiem nieźle!
Ja nadal twierdzę, i chyba nie przystanę, ze Anglia to kraj absurdów.
I tak, to był dobry dzień 🙂
Mnie ostatnio rozwaliła na atomy adnotacja na stronie gabinetu stomatologicznego: “Zapisy na NFZ przyjmujemy telefonicznie w pierwszą środę miesiąca w godzinach od 10 do 11″…
To jeszcze ciekawiej…
Anglia i służba zdrowia to jest szaleństwo. To kraj absurdów czasami. Niby darmowa antykoncepcja, a nastoletnie matki to taka normalna sprawa – zero świadomości.
Państwowa służba zdrowia – koszmar. W Irlandii chodziłam prywatnie, do polskiej przychodni, bo miała sensowne godziny przyjęć (do 20tej, a nie do południa). Tutaj, w gruncie rzeczy, jest lepiej. Do specjalisty się umawia samodzielnie, a nie przez skierowanie, a najbliższy szpital – ilekroć koło niego przejeżdżamy – ma wyświetlone: “Czas oczekiwania na pogotowiu – 4 minuty.” Najwięcej, ile widziałam, to 10 minut. W porównianiu do 6 godzin, które znajomy czekał w na irlandzkim pogotowiu…
Tutaj też mam polską przychodnię, ale rzeczy, które bym od nich chciała kosztują całą moją tygodniówkę. To już taniej mi polecieć do Polski… Mąż z rozbitą głową czekał na pogotowiu chyba z 2 godziny; do tego stłuczyny łokieć tak napuchł, że nie mógł wyprostować ręki do prześwietlenia…
Prawdziwe horror stories. W porównaniu, tutaj służba zdrowia działa o wiele lepiej. A gabinety dentystyczne powalają poziomem. Na miejscu jest rentgen, coroczne zdjęcia profilaktyczne, więc wiadomo, co się z zębem dzieje – np. pół roku naprzód wiedziałam, że będę potrzebowała koronkę i kanałowe.